W porządku, oto tekst.
DZIEŃ
OJCA
Tomek czuł na sobie zapach sklepu. Czuł, że ubranie,
skóra, nawet włosy w nosie przesiąknięte były niepowtarzalną
mieszaniną tego wszystkiego, co unosiło się w powietrzu za
drzwiami, które zostawił za sobą kilka minut temu. Szedł ulicą i
mógł przysiąc, założyć się o całą kupę drobniaków, które
zostały mu z w kieszeni, że każda mijana osoba pociągała
znacząco nosem.
Pociągała
nosem, a w myślach powtarzała: „Wiem, gdzie byłeś.”
Tak,
był tam. Był i tyle, a teraz zmierzał w kierunku domu, bo miał
prezent na Dzień Ojca. I co wam do tego? Miał prezent i był niemal
dumny z tego, że dorósł do tego etapu w swym życiu, że może
samodzielnie, bez niczyjej pomocy i prowadzenia za rączkę, pójść
przez całe miasto do właściwego sklepu, wybrać prezent, zapłacić
nazbieraną, brzęczącą gotówką i tyle.
I
co, to niby nic? Pociągacie nosami? Wąchacie mnie? A może po
prostu zazdrościcie?
Cieszył
się również, że starczyło mu pieniędzy na pudełeczko. Pani
stojąca za ladą patrzyła na Tomka jak na najsłodsze w świecie
zwierzątko i niemal czuł jej chęć, by wyciągnąć rękę i
pogłaskać go po głowie. Gdy już kupił prezent, spytał, czy
istnieje szansa na zapakowanie go. „Oczywiście” – powiedziała
pani i wydobyła spod lady cały zestaw całkiem przyjemnych
opakowań. Zaproponowała coś, Tomek zgodził się, a potem nieco
zaskoczony dopłacił 5 złotych za ten kawałek tekturki. Ale musiał
przyznać, że wszystko razem wyglądało naprawdę fajowo.
Gdyby
był swoim ojcem, to na pewno by się ucieszył.
Choć,
z drugiej strony, gdyby nim był, nie musiałby zaglądać do tego
drugiego sklepu w drodze do domu.
Musiał
przejść jeszcze jakiś kilometr – wydostać się z centrum, minąć
kilka supermarketów, a potem zanurzyć się w blokowisko, które
ostatnimi czasy całkiem przyjemnie odnowiono. Nadal stanowiło dla
każdego, kto przychodził gdzieś spoza, koszmarny labirynt
budynków, ścieżek, chodników, mini-sklepików i parkingów dla
zbyt wielu samochodów. Tomek, w chwilach wyjątkowego zniechęcenia,
potrafił przekształcić obraz tego blokowiska w teren gry wideo,
samemu stając się głównym wojownikiem – uzbrojonym i
niebezpiecznym, biegając pośród bloków, które niespodziewanie
przekształcały się w tereny obcych planet, zasiedlonych przez
wyjątkowo ohydne kreatury.
Głównym
bossem zawsze była ta jedna, najpotężniejsza, ukryta w swej
gawrze, z której wyłaniała się, a potem ginęła, rozszarpana na
strzępy seriami pocisków z broni Tomka.
Te
krótkie chwile wyimaginowanej satysfakcji zdarzały się często.
Tomek
spojrzał na podłużne, płaskie pudełko, jakby dla pewności, że
faktycznie trzyma je w ręce. Musiał przyznać, że prezentowało
się całkiem... dorośle. Oczywiście, nie mogło ukryć swej
zawartości, bo kształt niemal wykrzykiwał, co znajdowało się
wewnątrz, lecz kolor i lśniąca faktura niby-zwykłego kartonika
robiły wrażenie.
Tomka
skarbonka została pusta. Przez kilka ostatnich miesięcy mnóstwo
pracy włożył w zapełnienie jej, niejako przekształcając swoje
wcześniejsze, dziecięce istnienie w to niemal dorosłe. Rodzice,
gdy wyjaśniał im swoje cele i pragnienia, dla spełnienia których
zbierał pieniądze, patrzyli na niego z mieszaniną dumy i
zaskoczenia, lecz przystali na jego warunki - chciał bowiem dostawać
pieniądze za wszelkie swoje działania – niewiele, w sumie
symboliczne, ale jednak pieniądze. Zmycie naczyń, posprzątanie
mieszkania, dobre oceny – wszystko miało przynosić jakieś zyski
jego skarbonce w kształcie głowy z otwartą buzią, która to
pożerała pieniądze i wydawała się nieustannie głodna. Rodzice
pytali, skąd ta zmiana, bo wszak do tej pory nie przykładał takiej
uwagi do jakichkolwiek pieniędzy, on zaś wyjaśnił im, że kiedyś
może będzie chciał któremuś z nich kupić jakiś prezent, a nie
chciał za każdym razem prosić któregokolwiek z nich o wsparcie.
Argumentował to też tym, że przecież był już niemal dorosły i
ta właśnie „niemal-dorosłość” przeważyła szalę. Umowa
została zawarta, a skarbonka Tomka zaczęła zyskiwać regularne
wsparcie, a Tomek starał się, i starał, i starał, aż w końcu
nadszedł dzień, gdy głowa wypluła z siebie całą kupę
drobniaków, które wystarczyły na prezent i datek dla właścicielki
drugiego sklepu.
Zapach
ulatniał się, pozostawiając po sobie głównie wspomnienie –
miejsca i emocji.
Mama
chyba wyczuła intencje Tomka. Miała instynkt, to musiał jej
przyznać. Zawsze potrafiła odczytać prawdę z twarzy syna,
podobnie było i tym razem, a on nie był w stanie jej zaprzeczyć.
Kiedy odpowiedział twierdząco na jej pytanie o to, co ma zamiar
kupić, widział w jej oczach miękkość i zbliżające się łzy.
Często płakała, ale w inny sposób. Łzy bólu były
codziennością, choć starała się je ukrywać, łzy słabości i
niewiary stały się niemal składową mamy, natomiast te, które
pojawiły się wtedy, gdy mówił jej, na co chce przeznaczyć (bądź
co bądź) zarobione pieniądze, stanowiły niemal miłą odmianę.
Niemal...
Zaczęło
się blokowisko. Jeszcze tylko kilkanaście metrów. Tomek czuł
nerwowe drapanie w żołądku. Nadchodziło coś nowego...
wielkiego...
Ojciec
bił mamę, jakby był twardzielem napieprzającym się z kolesiami z
baru. Wrzeszczał, ujadał jak pies. Warczał jak nerwowy niedźwiedź.
Nawet nie starał się niczego ukrywać, nie chciał odgrywać przed
Tomkiem dobrego tatusia. Przynajmniej już nie. Atakowały go emocje,
potrafił w jednej sekundzie przejść od rozmowy do wypluwania z
siebie piany, a wtedy mama, która być może miała nadzieję na to,
że może w końcu ta zła strona męża odeszła, kuliła się w
sobie i pozwalała płynąć łzom.
Nie
bił mocno, na pewno, bo mama nie miała siniaków, tylko czerwone
placki na twarzy, gdzie dosięgła jej dłoń tatusia-psa. Tomek, gdy
zaczął rozumieć, że to wszystko, co rozgrywało się w jego
mieszkaniu, nie stanowiło normy, nie było ich wersją typowej
rodziny, a zaczęło być realnym odpowiednikiem koszmarnych seriali
telewizyjnych, chciał jakoś zareagować, pokazać, że nie był już
maluchem, którego można zamknąć na klucz w pokoju przy włączonym
telewizorze nadającym niekończące się odcinki Myszki Miki. Nie
potrafił, bo ojciec, gdy patrzył, miał nienawiść w oczach, a
Tomek nie był wojownikiem w realnym świecie.
Walczył
z potworami tylko między blokami. I czasami, gdy patrzył w górę,
na balkon mieszkania, widział ojca, który przechyla się przez
barierkę i leci w dół, leci i leci, a potem już jest dobrze.
Kilkakrotnie znajdował go w łazience leżącego pod umywalką z
gardłem poderżniętym przy pomocy niezmiernie bezpiecznej maszynki
Gilette. Kiedyś nawet ojciec udławił się ziemniakiem –
gniecionym i, nim znieruchomiał przy stole obiadowym, zdążył
wykonać bardzo skomplikowany układ taneczny o nazwie „Ja Ginę!”.
Ale
to tylko tak... wszystko dla Tomka i jego wyobraźni. Wymyślona
śmierć ojca istniała w Tomku, podobnie jak ojca misja ratowania
rodziny istniała tylko w nim samym i czasami docierała aż do końca
jego pięści. Bo on robił, co mógł, by utrzymać rodzinę,
zasuwał jak zwariowany, całe dnie spędzając w rozjazdach, by
potem dumnie prezentować mamie Tomka stan konta w sekundę po
wypłacie, jeszcze przed sesją płacenia za rachunki. Ciężko
harował, jak prawdziwy, ugarniturowany wół i domagał się
szacunku i spokoju, nie zaś jakiegokolwiek sprzeciwu, bo sprzeciw
równał się brakowi szacunku, a szacunek to podstawa. Jak on to
powtarzał, a Tomek zapisał głęboko w pamięci: „Szanuj mnie, bo
się wkurwię!”
Szanuj
mnie, bo się wkurwię.
Tomek,
zupełnie nieświadomie, powtarzał ojcowską mantrę, gdy wszedł do
bloku. Poczuł charakterystyczny zapach blokowego korytarza –
mieszaninę starych murów, wydzielin spod drzwi mieszkań i jeszcze
czegoś... jakby nadgniłego. Nie lubił tego bloku, bo był niby
obora – stara i przesiąknięta zwierzęcym smrodem.
Przesiąknięta.
W ciągu ostatniej godziny Tomek słyszał ten wyraz w setkach
różnych form – nasiąkać, nasiąknąć, przesiąkać, wysięk...
Kobieta, która powtarzała te słowa miała miłe oczy, ale usta
przypominały raczej głodną rybę – niemal bezzębne dziąsła i
grube wargi poruszały się, gdy mówiła Tomkowi o wszystkim, co
robiła. Ona również pachniała w specyficzny sposób, a miejsce,
gdzie się znajdowała sprawiało, że nachodziła Tomka nagła chęć,
by jednak zmienić zdanie i wyjść. Wyjść i zostawić sprawy
takimi, jakimi były od zawsze i raczej na zawsze miały pozostać.
Wytrzymał.
Wszedł
na trzecie piętro i otworzył drzwi. Pudełko w ręce niemal
parzyło, jakby chciało już teraz, natychmiast zabrać się do
roboty. Z trudem je utrzymywał w drżących dłoniach. Przecież
jeszcze kilka minut temu nic takiego nie miało miejsca, nic nie się
nie trzęsło, a serce w piersi Tomka nie waliło tak, jak teraz. Nie
tłukło w żebra, jak zwierzak w klatce.
Ojciec
był w domu – Tomek usłyszał sygnał TVN24, oznakę ojcowskiej
obecności. Gdy mama była sama, telewizor ustawiony był na kanale
muzycznym, emitującym polskie szlagiery. Ojciec ich nie znosił, bo
polska muzyka to... jak on to powiedział?
Tomek
nie pamiętał.
Szanuj
mnie, bo się wkurwię... wszystko sprowadzało się do tego jednego
zdania.
Mama
wyszła z kuchni. Popatrzyła na Tomka z uśmiechem. Zawsze miała na
twarzy uśmiech, jak nalepkę na samochodzie niezmywalną nawet przez
najsilniejsze ulewy. Rzuciła okiem na pudełko, które miał w dłoni
i w jej oczach pojawiło się zaskoczenie, a potem prawdziwa radość.
Radość, że może jednak wszystko będzie dobrze, że mają w sobie
dość siły, by być przynajmniej normalną rodziną. A może po
prostu ucieszyła się, bo ojciec nie będzie miał powodu, by
pokazywać tego dnia swojej mocy sprawczej.
To
mama sprawiła, że Tomek zajrzał do tego sklepu wypełnionego
niemal namacalnymi zapachami. Wspomniała o nowym miejscu w mieście,
oferującym różnorodne przyprawy z całego świata, odstającym od
pospolitego zestawu punktów usługowych, które można znaleźć w
okolicy. Mówiła, że ktoś mówił, że jeszcze ktoś inny słyszał,
że pracuje w nim jakaś Cyganka albo Arabka, czy ktoś taki, która
potrafi przepowiadać przyszłość, a może i czarować.
Tomek
poszedł tam raz, potem drugi i, choć jego organizm wyganiał go
stamtąd, niejako wyczuwając niewłaściwe pierwiastki, on pozostał.
Pozostał,
a teraz wrócił do domu z prezentem.
Mama
pokazała mu, gdzie jest ojciec. Tomek kiwnął głową i poszedł do
pokoju.
Ojciec
siedział na kanapie i oglądał telewizję. Wyglądał jak zmęczony
władca po skończonej, krwawej, lecz zwycięskiej bitwie. Popatrzył
na Tomka – inaczej niż mama. Po prostu inaczej.
-
Co tam? – rzucił, a potem dostrzegł pudełko w dłoni syna. –
Co to?
-
To dla ciebie. Z okazji Dnia Ojca. Zbierałem trochę i... no i
masz...
Podał
ojcu podłużne pudełko. Na ramieniu poczuł ciepłą dłoń mamy.
Serce wołało o wolność, ręce drżały. Myśli Tomka pędziły,
najchętniej wybiegłby z pokoju i schował się u siebie,
zasłaniając uszy i zamykając mocno oczy, najlepiej pod kołdrą.
Ojciec
wziął pudełko niepewnie. Zaraz jednak, z uśmiechem triumfu,
otwarł je i cmoknął z zadowoleniem.
-
No, Tomek. Masz dobry gust.
Wyjął
krawat. Obejrzał go, jakby był wyjątkowo ciekawym okazem sztuki.
Stara
kobieta w sklepie mówiła, że nie poczuje zapachu i faktycznie –
nie poczuł.
Zaraz
potem, choć miał na sobie koszulkę, przełożył krawat przez
szyję i zaczął go wiązać.
Kobieta
mówiła, że powinno zadziałać natychmiast.
Krawat
zacisnął się. Ojciec pomógł mu, starając się dopasować go do
szyi, lecz na tym skończyła się jego współpraca.
Kobieta
powiedziała, że to, czym krawat jest nasiąknięty, jest nie do
powstrzymania.
Krawat
zaciskał się. Ojciec najpierw nieco zaskoczony, potem coraz
bardziej przestraszony, próbował go poluzować, ale dobrej jakości
(i naprawdę nie-za-tani) krawat nie odpuszczał. Ojciec siłował
się z nim, palce wciskał pomiędzy niego i szyję, ale nie mógł.
Krawat był jak pętla na szubienicy, coraz ciaśniej i ciaśniej
obejmował szyję, powodując sine wybroczyny i ojcowski taniec „Ja
Ginę”.
Kobieta
wspomniała, że ta substancja, którą nasącza krawat wie, czego
chce Tomek, że jest niczym żywa istota, która rozumie wszystko to,
czego my nie potrafimy wyrazić słowami. Że jest jak nasz najlepszy
przyjaciel.
Mama
nie ruszała się. Nadal stała za Tomkiem, a jej dłoń stawała się
cięższa i gorętsza. Tomek przez krótki ułamek sekundy chciał to
wszystko zakończyć, zawołać, że zmienił zdanie, że jednak
woli, by wszystko pozostało w swym dawnym trybie, lecz jednak nie
zrobił niczego.
Niczego,
ponad to, że pozwolił kobiecie załatwić sprawę z ojcem.
Ojciec
rzucał się jeszcze przez kilka sekund, kopiąc dziko w meble, by w
końcu znieruchomieć na podłodze z kałuży moczu. Martwy wzrok
wbił w sufit.
Mama,
bardzo powoli, jakby w obawie, że za moment padnie obok męża, podeszła do niego, kucnęła i dotknęła miejsca,
gdzie krawat dokonał swego.
Spojrzała
na Tomka. W jej oczach miała strach, ale i zrozumienie. Potem zaś
popatrzyła na ciało ojca i delikatnie wsunęła palec między
krawat i szyję.
Krawat
rozplątał się i delikatnie zsunął z szyi.
KONIEC
Komentarze
Prześlij komentarz