STAND BY ME

Cześć.

Dzisiaj będzie dam Wam bardzo osobisty wpis. Słowa wlazły do mojej głowy i każą mi się wypisać. A ponieważ lubię bardzo je lubię, ulegam im bez wahania. Stąd poniższy tekst.



Kojarzycie tytuł? Kojarzycie film? Jeśli nie, rozumiem. Film ma już swoje lata, niezbyt często pojawia się w telewizji, pewnie na różnorakich platformach streamingowych jest dostępny, lecz nigdy tego nie sprawdzałem. Nie chciałbym pisać tutaj recenzji tego obrazu, bo nie jest to blog tego typu. Chcę opowiedzieć Wam historię, nawiązać trochę do mojego wcześniejszego innego wpisu, podzielić się moim... sam nie wiem, jak to nazwać. Może rozjaśni mi się w trakcie stukania w klawisze.

W porządku. Słuchajcie:

Gdy byłem jedenasto-dwunastolatkiem, miałem zwyczaj oglądania wszystkiego i wszędzie w telewizji. Polsat, kanały niemieckojęzyczne, cokolwiek - brałem do ręki program telewizyjny i wyszukiwałem te filmy, które musiałem obejrzeć. Byłem jak filmowy odkurzacz. Horrory, s-f, filmy akcji. Wtedy też, zupełnie przypadkowo, w jakąś niedzielę wieczorem trafiłem na film "Zostańcie ze mną" na Polsacie. Zacząłem go oglądać i już po pięciu minutach nie potrafiłem się oderwać. Muszę dopowiedzieć, że był to czas, kiedy zaczynałem zakochiwać się w twórczości Stephena Kinga, a małe miasteczka, muzyka z lat pięćdziesiątych, opowiadanie historii z dzieciństwa były tym, czego jak najbardziej potrzebowałem. Oglądałem film, przeżywałem przygody z chłopakami, czułem rosnącą w głowie potrzebę napisania czegoś podobnego…

Film się skończył i usłyszałem piosenkę, którą dobrze znałem i uwielbiałem od dawna (no bo jakże fan Kinga miał jej nie znać?), a oprócz tego ujrzałem coś, co sprawiło, że chciałem krzyczeć z radości. Spójrzcie sami - znalazłem ostatnie 3 minuty filmu na YouTube. 




Jak pisałem, w tych czasach dopiero zaczynałem kochać Kinga i gdziekolwiek widziałem jego nazwisko, było to dla mnie niemal jak Graal. A tu nagle nie dość, że film był przesiąknięty odpowiednim klimatem, to jeszcze nazwisko Kinga stanowiło tę wisienkę na torcie.

Czy można zakochać się w filmie? Chyba tak, bo od tamtej pory zacząłem szukać tego filmu na każdym możliwym kanale telewizyjnym (raz pokazywano go na PRO7 pod tytuł "Das Geheimnis eines Sommers" - kurczę, kto by na to wpadł!!!). Oglądałem go milion razy, następnie zaś w erze torrentów, pobrałem go na komputer. Ale to było później...

Kiedy miałem "naście" lat, mieszkałem u podnóża Gór Sowich. Byłem też swoistym odludkiem, albowiem lubiłem chadzać własnymi ścieżkami (kiedy tylko miałem na to ochotę), niekoniecznie zaś trzymać się grupy, bo tak należało i tyle. Kiedy przychodziła mi na to ochota, odrzucałem przynależność. Chodziłem po lasach, często samiuteńki (mama nie wiedziała, he, he)… Uwierzycie, że do dziś słyszę chrzęst trawy i gałęzi pod stopami, czuję zapach drzew? Byłem wtedy niemal jak ci chłopcy z filmu.

Ale - jeszcze zanim obejrzałem film - każdą niedzielę spędzałem z tatą i naszym psem - wchodziliśmy na Górę Parkową (choć wszyscy nazywali ją "Holibergiem"... to bodajże nazwa pochodząca od krasnoludków), a ja prosiłem tatę, by opowiadał mi o wojnie, bo interesował się tym okresem. Ja mówiłem mu o opowiadaniach, które chciałem napisać, co siedziało mi w głowie. Łaziliśmy razem.

Razem obejrzeliśmy ten film. Kiedyś pokazałem tacie film na wideo - nagrałem go jakimś cudem, teraz nie pamiętam, jak to było. Wiem, że byłem podniecony, bo to przecież był obraz, który kochałem i pragnąłem, by pokochał go ktoś ze mną. Ktoś, kto towarzyszył mi w wędrówkach. Rozpierała mnie swoista duma, że oto mogłem zaprezentować tacie film, który był cząstką mnie.

Pamiętam też, że w dzień pogrzebu mojego taty, oglądałem ten film bratem. Czułem spokój. Miłość do pamięci o człowieku i emocjach.

Ten film żyje we mnie, czasem powraca, nęci, bym włączył go choć na chwilę. Wie, ile emocji w nim schowałem, ile dla mnie znaczy, jak mocno jesteśmy sklejeni.

Dwa tygodnie temu, zupełnie odruchowo, wrzuciłem na Allegro tytuł i znalazłem bardzo tanie DVD ze "Stand By Me". Nie wahałem się. Kupiłem. Choćby po to, by móc dotknąć pudełka, postawić wśród książek i nadal pamiętać o wszystkim, co on ze sobą niesie... O chwilach, miejscach, ludziach. O człowieku...




Po co o tym piszę? Bo mam w sobie ogromny sentyment, a to uczucie jest (według mnie) bardzo ważne. Sentyment nie zakorzenia nas w przeszłości, nie jest jakąś ciężką boją, którą musimy ciągnąć, lecz daje możliwość przymknięcia oczu i bycia tam/kiedyś/z kimś, gdzie było nam miło, przyjemnie, dobrze, gdzie nasze wewnętrzne dziecko posiadało swojego ukochanego pluszaka albo psa i mogło z nimi dotrzeć do krańców rzeczywistości. Ten moment uspokojenia jest nam potrzebny.

Byłem, jestem i będę sentymentalny. Nawet teraz, gdy wystukuję te słowa, czuję trudne do opisania świerzbienie wewnątrz. Nie, to nie jest smutek. To pragnienie, by zawsze móc wrócić do chwil, które istniały i zostawiły we mnie pamiątkę.

Jest jak z piosenką Coldplay, o której pisałem w jednym z wpisów (rzućcie okiem na pasek z prawej strony, pewnie już dostrzegliście zdjęcie Chrisa Martina). Potrzebuję tego elementu mnie, by móc być w pełni sobą, poczuć się we właściwy sposób.

Dziękuję Wam za przeczytanie. Nie męczę Was więcej :).
Do następnego razu.

Zostawiam Was w tym miejscu. Piszcie, czytajcie... Dziękuję Wam.

Komentarze