DZIŚ BEZ TYTUŁU


Hej.

Wczoraj dałem Wam wpis. Dziękuję wszystkim za odsłony i odczytania. Pomyślałem sobie, że dziś dorzucę jeszcze coś. Nie zdarza mi się to zbyt często, lecz uznałem, iż w sumie dlaczego nie...

Ha, ale dlaczego tak? Już pędzę z wyjaśnieniem:

Po pierwsze - Naprawdę pokochałem pisanie tego bloga. Traktuję go jak moje cotygodniowe zadanie, wyzwanie, przyjemność, które daje mi przyczynek do myślenia, analizowania, używania umysłu. Czasem więc zdaje mi się, że mój rygor publikacji w każdy weekend może zostać nagięty, a teksty mogę dać od siebie kiedy tylko mam na to siłę/ochotę/potrzebę.

Po drugie - Pisałem od zawsze i po prostu (trochę samolubnie, patrząc na swoje podwórko) chciałbym czasami podzielić się z Wami tym, co kiedyś stworzyłem i nadal tworzę.

Po trzecie - Hasłem, które ostatnimi czasy coraz częściej pojawia się w języku mediów jest pedofilia, a temat dzieci, których życie jest spaczane już od początku ich życia, powraca i trwa. A ojciec, którym jestem, ma gdzieś w głębi gniew, bezradność i smutek. I ochotę, by to wszystko poprzestawiać.

Po czwarte - Poniżej daję Wam tekst, który jest po prostu smutny. Nie jest on dla wszystkich

Cóż, to tyle wstępu. Jeśli wolicie dalej nie czytać, zamknijcie ten wpis. Wyrzucam tu z siebie emocje dziecka, które siedzi gdzieś głęboko we mnie. Zapraszam za tydzień - będzie tam więcej mocy, pomysłów i pozytywności.

Jeśli to, co Wam tu daję jest niewłaściwe, dajcie znać. Ochrzańcie mnie, napiszcie, co myślicie. Jeśli zaś czujecie coś innego, będę wdzięczny za wszelkie reakcje.

Pozdrawiam Was serdecznie i do przeczytania.


MAMO!
     - Mamo!
     To zaklęcie, wypowiedziane w ciemnym pokoju, do którego światło wsączało się jedynie przez wąską szparkę pod zamkniętymi drzwiami, zawsze pomagało. Patryczek wiedział, że każdorazowe wypowiedzenie (wystarczająco głośne, oczywiście, ale miał to już przećwiczone, zapamiętane, wpojone przez praktykę) tego słowa sprawiało, że drzwi otwierały się szeroko i do pokoiku z tapetą w maszyny Boba Budowniczego wlewała się rzeka światła z korytarza, a wraz z nią pojawiała się świetlna bogini – mama.
     Patryczek nie był strachajłem, oj nie! Nie śnił koszmarów, a przynajmniej nie za często.
     Uwielbiał buziaki składane przez usta mamy na jego policzkach, te ostateczne, na dobranoc-pchły-na-noc. Te całusy sprawiały, że jakoś łatwiej było zakończyć dzień, przespać noc i rankiem zacząć wszystko od nowa. Wiedział, że potwory nie istnieją, że stanowią tylko głupoty wymyślane przez dorosłych, a czasem przez dzieciaki. A kształty w ciemnym pokoju nie są przyczajonymi monstrami, tylko rzuconymi w kąt zabawkami.
     Kiedyś słyszał nawet takie jedno dziwaczne słowo, jakieś „ręzoletny”, czy „razoletny”, którym określiła go mama przy swojej koleżance. To słowo z pewnością oznaczało, że Patryczek nie był już takim dzieciakiem, że ktoś „ręzoletny” rzadko budzi się w nocy, że coraz rzadziej mama musi do niego przychodzić.
     Jednakże tej nocy coś go obudziło, złapało palcami za gardło i wyrwało na powierzchnię snu. To nie lęk, a przynajmniej jeszcze nie. Samoobrona umysłu, nakazująca czujność w nocnym mroku. Ona sprawiła, że nadal zaspany, zakopany po szyję w kołdrze, powtórzył słowo-zaklęcie nieco głośniej:
     - Mamo!
     Znał swój pokoik, każdy jego milimetr, każde załamanie mebli. Przez okno, zasłonięte niebieską roletą, wpadały skromne księżycowe blaski. Zegar ze Strażakiem Samem wiszący na wprost łóżeczka wskazywał jaką godzinę, ale Patryczek nie potrafił jej odczytać. Zresztą nadal miał kłopoty ze skojarzeniem, czy ta długa wskazówka pokazuje godziny, czy też ta krótka. Nadal zapominał. Jeśli chodzi o zegar, nie był zbyt ręzolętny…, tylko ciamciaty. Tak mówił tato, który ten zegar zawieszał, który tapetował pokoik, a stare meble przywiezione z jakiegoś targu oklejał ładnymi literkami i kolorowymi paskami.
     Patryczek pamiętał takie właśnie momenty, krótkie zdania, przebłyski gestów taty. Były jak zapach perfum, którego wspomnienie wraca dokładnie wtedy, gdy wyczujemy identyczny gdzieś na ulicy. Takie wspomnienie potrzebowało bodźca.
     Patryczek już nie płakał, mimo wspomnień. Mama mówiła (bo gdzieś wyczytała), że dzieci do wieku sześciu lat łatwiej zapominają o straconych bliskich, że to się wszystko potem gdzieś zaciera, zanika. Patryczkowi się nie zacierało, nie zanikało. I jakoś tak w pokoiku, w którym każda półka, każda niedokładność (jak te, w rogu, gdzie tapeta odlazła ukazując ścianę, ale to tylko mały skrawek, zasłonięty przez zdezelowaną śmieciarkę) miały na sobie ślad ręki taty, pamięć wracała, a wraz z nią konieczne zaklęcie:
     - Mamo!
     Tato zmarł zeszłej zimy. (Mama wolała, gdy Patryczek używał słowa „odszedł”, jakby tata na chwilę wyjechał gdzieś daleko, ale w każdej chwili mógł przecież wrócić, zasiąść za stołem i poprosić o dokładkę zupy) Teraz było kolejne lato, a taty nie było. Zamiast niego natomiast był jakiś Mariusz.
     Patryczek wsłuchał się w ciszę. Tykanie zegara zdawało się rozbrzmiewać ze zdwojoną siłą, odgłosy ulicy tkwiły gdzieś za oknem, które mama przezornie zamknęła, bo może przyszłaby burza w nocy i co wtedy? Chłopiec słyszał jednak coś ponad to. Dźwięki wsączały się przez szparę pod drzwiami wraz z bladym blaskiem z korytarza.
     Muzyka, tak, to była muzyka. Patryczek wstrzymał oddech, zupełnie podświadomie i spróbował wyłuskać dźwięki, by rozpoznać piosenkę, jak wtedy, gdy tata zmarł, a piosenki słuchane przez mamę stanowiły ścieżkę dźwiękową jej smutku, wyrażały to, czego ona sama nie potrafiła wypowiedzieć. Patryczek w większości nie znał wykonawców, tytułów. Znał fragmenty tekstów, melodie, które nawet po wyłączeniu nagrania tkwiły, przyklejone gdzieś pod czaszką, jakby były żółtymi karteczkami z notatkami dotyczącymi rzeczy, których nie powinno się zapomnieć.
     Tę piosenkę jednak rozpoznał. Zaledwie cień dźwięku, jakieś brzmienie pojedynczej nuty przywołało wspomnienie tekstu. „Na całych jeziorach ty…”, tak to szło, Patryczek słyszał piosenkę głęboko w pamięci, głośniej niż tę, która dolatywała zza ściany. Mama często słuchała tej piosenki, kiedyś tak było, nim pojawił się Mariusz, który przychodził do domu, uśmiechał się, obejmował i przytulał mamę.
     Oprócz piosenki było jeszcze coś. Jakiś szum, niezrozumiały pogłos rozmowy, szepczący bełkot pozlewanych z sobą słów. Cicho, cichutko, bo przecież sąsiedzi nad nami, sąsiedzi pod nami. Mama zawsze dbała o sąsiadów, o ich spokój. Nawet klepsydrę informującą o pogrzebie taty zdjęła szybciutko, po kryjomu, jak złodziejaszek, który kolekcjonuje takie zdobyczne cmentarne skarby.
     - Mamo!
     Patryczek nie chciał wychodzić z łóżka, bo nigdy tak nie robił. Kiedy tylko musiał, wołał i już. Nie był maminsynkiem (znał ten wyraz, dla niego był on najgorszym z przezwisk, gorszym nawet od tych na „k” albo może nawet na „ch”), nie spał z mamą w jej łóżku. Czekał, podciągał kołdrę pod szyję i tyle. Nic więcej, nigdy nic więcej.
     Tym razem jednak powtarzanie zaklęcia – może nawet głośniej niż zwykle – nie pomagało. Mama najwyraźniej wyłączyła czujnik, może uznała, że jej duży synek jest już na tyle dojrzały i oswojony z sytuacją, ze może wrzucić na luz i dać odpocząć matczynym instynktom. Może, ale Patryczek pragnął jednak tego, by mama przyszła, by pojawiła się w drzwiach. Tak, tyle by wystarczyło. Pojawienie się w drzwiach, które udowodni, że wszystko gra, że strach, który nakazał powtarzać zaklęcie był bezpodstawny i można go spuścić w klozecie…
     Tak też mawiał tato, Patryczek pamiętał, bo zawsze z tatą żartowali z bekania, pierdzenia. Tata mówił, że to, co złe można spuścić w klozecie, a Patryczek zawsze śmiał się w głos, bo to było ich wspólne powiedzenie, a kloaczne skojarzenia należały tylko do nich, były ich światem.
     - Mamo!
     Wołał jeszcze głośniej. I do tego poczuł gulę w gardle. Gulę, której się bał, bo oznaczała łzy, a łzy były czymś smutnym i złym.
     Dźwięki zza ściany stały się donioślejsze. Muzyka została zagłuszona przez głosy mamy i Mariusza. Patryczek nie słyszał słów, nie stanowiły części piosenki, nie potrafił się domyśleć ich brzmienia. Słowa nadal przypominały przypadkowy ciąg dźwięków, zupełnie bez sensu. Ale Patryczek czuł, że te głosy mają znaczenie, bo coś w nich wyczuł. Może dorośli się kłócili, może nie potrafili się dogadać. Tak czasem bywało, dobrze o tym wiedział. Nigdy z tatą, ale Mariusz zdawał się włączać w mamie wyższy, nerwowy bieg. Tego Patryczek nie cierpiał. Tego, że mama potrafiła krzyknąć na Mariusza, a zaraz potem na Patryczka. Przepraszała, oczywiście i tłumaczyła, że jest jej ciężko, bo została sama, a to takie trudne, a przecież Mariusz jej pomaga, pomaga im obojgu. Mariusz bywa wybuchowy, ale to przecież nic takiego…
     Patryczek usłyszał krzyk mamy. Nie zabrzmiał w nim żaden wyraz, nie stanowił części kłótni. Był krzykiem, przywołującym z pamięci te fragmenty filmów, czy wiadomości telewizyjnych, które Patryczek kiedyś widział, choć były zdecydowanie nieodpowiednie dla niego, bo nadawano je w telewizji już po godzinie przeznaczonej na zaśnięcie. Tak krzyczeli ci bohaterowie, którym działa się krzywda, ci ludzie, którzy tracili coś cennego. Ci, którzy cierpieli.
     Mama krzyknęła – tylko jeden, koszmarny raz. A potem nastała cisza, nawet muzyka ucichła. Nie, muzyka zaraz powróciła, bo pewnie włączył się kolejny utwór na mamy laptopie.
     - Mamo!
     Zegar ze Strażakiem Samem tykał, światło księżyca, który wyjrzał spoza warstwy chmur, rozjaśniło delikatnie wnętrze pokoju, nadając wszystkim kątom blady odcień. Patryczek przełykał gulę, ale ta nie chciała opuścić gardła. Chłopiec wiedział, że zacznie płakać.
     Usłyszał kroki, a zaraz potem otwarły się drzwi. W progu stanęła postać oświetlona blaskiem żyrandola. Postać sięgnęła ręką do wnętrza pokoju, pomacała ścianę i włączyła światło.
     Patryczek zaczął płakać, gdy ujrzał twarz Mariusza. Nie był to płacz, jaki ogarniał go zaraz po śmierci taty, nie ten szaleńczy, który zalewa oczy łzami, rozmywa świat we mgle rozpaczy. Był to płacz, który przychodził wtedy, gdy czekał Patryczka zastrzyk lub wizyta u ortodonty – płacz, oznaczający, że to, co złe i niechciane jest nieuniknione, że zaraz będzie bolało, a tak po prostu musiało być.
     - Mamo, mamo!
     Powtarzał, tym razem cicho, już nie jak zaklęcie, ale jak modlitwę.
     Mariusz wszedł do pokoju. Mariusz, który często kłócił się z mamą, który pojawił się zaraz po śmierci taty, który nie mówił takich fajnych, śmiesznych rzeczy, sprawiających, że Patryczek chichotałby… jak z tatą. Mariusz, który zaciskał i rozluźniał pięści, które zdawały się być poplamione czerwienią.
     Gdzie mama? Patryczek chciał spytać, ale nie potrafił. Nie potrafił, patrząc w oczy Mariusza, widząc te jego pięści, które zaciskały się i rozluźniały, zaciskały i rozluźniały.
     Podszedł do brzegu łóżka. Usiadł na nim, nie spuszczał wzroku z Patryczka.
     - Mamo!
    - Chcesz mamy? – spytał Mariusz, a Patryczek kiwnął głową. Ten ruch sprawił, że dwie łzy wydostały się na wolność i popłynęły w dół obu policzków. Mariusz zdawał się zastanawiać nad odpowiedzią. W końcu powiedział:
    - Czy potwory istnieją?
     Patryczek nie odpowiedział. Umiał tylko powtarzać jedno słowo, wciąż i wciąż:
    - Mamo!
    - Wiesz co? Istnieją. A twoja mama już nigdy do ciebie nie przyjdzie.
KONIEC





Komentarze

  1. Opowiadanie przepiękne, a zarazem z każdym wyrazem bardziej przerażające...wielu z nas próbuje zrozumieć sytuację, współczuje...lecz jeśli nigdy tego nie przeżył nigdy nie zrozumie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za opinię. Chciałem wyrazić strach dziecka, pokazać grozę sytuacji.

      Usuń
  2. Opowiadanie trafione w punkt,obserwując dzisiejszy świat.niestety zepsuty i "brudny".
    Chętnie przeczytam więcej spostrzeżeń i myśli podobnych do moich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za słowa. Niestety, ten świat wielokrotnie jawić nam się może jako mieszanina ohydy i beznadziei. Ja staram się jednak widzieć w nim nadzieję... I tej nadziei będę trzymał się w moim blogu. Choć z pewnością czasami będę musiał wyrzucić z siebie mój, nie wiem, gniew, czy zniechęcenie. Mam tylko nadzieję, że będzie to rzadziej niż radość. Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń

Prześlij komentarz